Witajcie!
Korzystając z okazji chcę życzyć Wam radosnych i spokojnych Świąt(takich bez nadmiernego sprzątania i udawania, że jest świetnie). Niech będą takie prawdziwe, jakie lubicie; z małą choineczką gdzieś w rogu pokoju i cicho sączącymi się kolędami ze starego radia, w kościele na pasterce, z nosem w książce, tablecie czy smartfonie(żeby nikt nie widział), albo wśród znajomych, rodziny, dzieci, czy przyjaciół.
Justa:*
Ps.Dziękuję za wszystkie komentarze, odniosę się do nich przy następnej notce, albo pod kolejnymi.
Harry stukał nerwowo stopą o podłogę, nie wiedząc, czy
czekanie na Lupina jest dobrym pomysłem. Chciał być na dzisiejszym spotkaniu od
samego początku, ale wilkołak obiecał mu, że też się tu dzisiaj zjawi, więc
poważnie zaczynał się niepokoić. Miał zamiar sam go tam zaprowadzić, żeby
wzbudzić w co niektórych ludziach jeszcze większy niepokój, ale jeżeli Remus
nie pojawi się tu w przeciągu trzech minut, zostawi na straży skrzata i każe mu
nie wypuszczać przyjaciela swoich rodziców z tego pokoju. Przynajmniej do końca
ogólnego zebrania. Najwyżej wprowadzi go dopiero później, na wewnętrzne
spotkanie, na którym i tak planował przedstawić Malfoyom, Severusowi i
Lestanre’om rudzielców. Zirytowany kopnął w kanapę i w momencie, kiedy zaklął
szpetnie, czując rozchodzący się po jego ciele ból, zauważył rozbłysk
świstoklika i pojawienie się wilkołaka.
— Gdzieś ty, do cholery, był? — warknął na niego, zły, że
mężczyzna pojawia się tak późno i to w takim momencie.
Lupin spojrzał na niego zdziwiony, ale mruknął ciche przeprosiny,
sięgając szybko po śmierciożercze szaty i maskę, dotykając ich z niesmakiem i
jakimś, zakorzenionym gdzieś głęboko wstrętem, ale wkładając je na siebie
szybko i podchodząc do młodego czarodzieja.
— Dumbledore mnie zatrzymał — wyjaśnił. — Byłem pewien, że w
ogóle nie wypuści mnie dzisiaj z Kwatery Głównej.
Harry skrzywił się wyraźnie, nie mogąc znieść tego, że dom
Syriusza nadal jest używany do celów Zakonu, ale nie odezwał się słowem,
kiwając tylko nieznacznie głową i wychodząc pospiesznie z pokoju. Mieli niecałe
pięć minut, chociaż był pewien, że w razie czego, Tom zacznie spotkanie nieco
później. Jemu też zależało na obserwowaniu reakcji Belli, kiedy jego kochanek
przyprowadzi nowego członka Wewnętrznego Kręgu na ogólne spotkanie.
Remus rozglądał się uważnie dookoła, czując się dziwnie w tym
miejscu, nie mając pojęcia, jak się w to wszystko wplątał i czy rzeczywiście
dobrze robi. Jednak wspomnienia Toma z nocy, podczas której Lily i James
zostali zamordowani wciąż do niego powracały i w tej chwili naprawdę wolał być
tu, niż gdziekolwiek indziej. Nadal uważał Voldemorta za zagrożenie, chociaż
przynajmniej miał świadomość, że ten nie zrobi krzywdy Harry’emu. To przynosiło
ogromną ulgę. Tak samo, jak fakt, że cokolwiek by się chłopakowi nie działo,
Riddle zrobi wszystko, żeby mu pomóc. Musiał wierzyć, że ten nie cofnie się
przed niczym, żeby ochronić swojego… kochanka. Przez chwilę pomyślał, że
to obrzydliwe, ale szybko wyrzucił to z głowy. Nie chciał się nad tym teraz
zastanawiać, bo nie miało to najmniejszego sensu, tak samo, jak sensu nie miało
to, co robił od lat Dumbledore. Wszystko wskazywało na to, że świat Lupina aż
do zeszłej soboty był dziełem wykreowanym przez sprytnego starca, który
poruszał ludźmi, jak lalkarz swoimi marionetkami. I on był jedną z takich
marionetek. Z tego, co się dowiedział od Severusa był jeszcze za młody, żeby
rytuał mógł go objąć. Jako czarodziejska, humanoidalna istota o dużym
potencjale magicznym, powinien szczyt swoich możliwości osiągnąć za kilka
miesięcy, podczas najbliższego zimowego przesilenia.
Wtedy najprawdopodobniej byłoby za późno, pomyślał z
rozgoryczeniem.
Przez chwilę zastanawiał się, czy gdyby Harry nie zorientował
się na ostatnim spotkaniu wilkołaków, że ten domyślił się, o czym i o kim mówił
Grayback, i gdyby nie zabrał go wtedy do Czarnego Dworu, to chłopak pozwoliłby
Zakonowi go zabić?
— Zaraz będziemy — poinformował go Gryfon i mężczyzna założył
na głowę kaptur, wciągając przy okazji zapach stęchlizny i strachu, tak różny
od tego, co dało się wyczuć dwa piętra wyżej.
Teraz naprawdę miał stanąć przed Czarnym Panem. Nie przed
Tomem, który troszczył się o Harry’ego, ale przed potężnym czarnoksiężnikiem,
który potrafił zabijać bez skrupułów. I mimo, iż Lupin rozumiał, dlaczego ten
zrobił to pierwszy raz i dlaczego robi to nadal, to teraz nie potrafił uspokoić
oddechu i powstrzymać drgania mięśni. Jakaś część jego umysłu upierała się, że
to wszystko jest kłamstwem, że został oszukany i wchodzi do tego pomieszczenia
na pewną śmierć. W pozbyciu się tych myśli ani trochę nie pomagał mu stosunek
Gryfona, który, gdy tylko przekroczyli próg sali, wyprostował się i patrzył na
wszystkich chłodnym wzrokiem, sprawiając, że co poniektórzy opuszczali powieki
lub kłaniali się lekko. Remus szedł za nim trzy kroki, nie chcąc przypadkiem na
niego wpaść, ale też nie mogąc sobie pozwolić na zbytnie oddalenie się i
zostanie samemu w tym miejscu. Musiał mieć kogoś obok, choćby i tym kimś miał
być Severus, co ten zresztą sam zaproponował. Mężczyzna pomyślał, że może Snape
zdawał sobie sprawę, jakie to będzie dla niego trudne, a może po prostu chciał
go pilnować, żeby nie zrobił czegoś głupiego. Nie był pewien i chyba wcale go
to teraz nie obchodziło. Po prostu musiał przez to przejść.
-I-I-I-
Tuż za Wewnętrznym Kręgiem stali śmierczożercy o niższej
randze. Kolor ich szat różnił się w zależności od tego, jak istotni byli dla
Voldemorta. Te, które były tylko o odcień jaśniejsze od szat najwyżej
postawionym współpracowników Riddle’a nosiła trójka, która została wcielona w
te szeregi zaledwie kilka miesięcy temu.
Fred z ciekawością przyglądał się Harry’emu, który prowadził
kogoś w szacie o barwie głębokiej czerni w centralny punkt sali. Nie potrafił
rozpoznać tej sylwetki, choć miał wrażenie, że zna sposób poruszania się tego
mężczyzny. Zerknął na braci, którzy niemo mu przytaknęli, dochodząc
najwyraźniej do podobnych wniosków.
Charlie wpatrywał się na pozór obojętnym wzrokiem w mężczyznę
do którego podszedł ich przyjaciel. Wiedzieli, że to Snape i na początku mieli
duże problemy, żeby się do tego pozytywnie odnieść. Fred nie potrafił mu
zaufać, choć Harry nie raz twierdził, że powierzyłby mu swoje życie, a teraz,
kiedy widział wzrok starszego brata, który tak bardzo starał się ukryć emocje
nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że wcześniej nie zauważył tego
spojrzenia. Było tak oczywiste, że aż przeklął cicho pod nosem, przygryzając po
chwili wargi. Nie umiał się do tego ustosunkować i postanowił, że dopóki nie
będzie musiał stawić temu czoła osobiście, nie będzie o tym myślał.
Pamiętał dokładnie, jak to się stało, że cała ich trójka
znalazła się w tym miejscu. Magiczne Dowcipy Weasleyów prosperowały świetnie,
więc w połowie lutego, niemal pół roku temu, postanowili odwiedzić Charliego w
Rumunii. Chłopak był zachwycony ich wizytą, oprowadził po rezerwacie, godzinami
opowiadał o smokach, nawet pozwolił im się zbliżyć do ich gniazd. Ale na
wieczór zaplanował inne atrakcje. Chciał im pokazać pobliskie miasteczko, w
którym mieszkali wyłącznie mugole. Jeżeli już pojawiał się tam jakiś
czarodziej, to był to ktoś z jego towarzyszy. Najczęściej silny, wysportowany i
często pokryty licznymi bliznami. Mieszkający tam ludzie byli przekonani, że w
okolicach ich domów istnieje tajna baza wojskowa, szczególnie, że nawet
śledzenie tych, czasami naprawdę dziwnie ubranych ludzi, nic nie dawało, bo w
którymś momencie rozpływali się w powietrzu i ślad po nich ginął. Bliźniacy
zaśmiewali się z tej opowieści przez całą drogę do miasteczka.
Po odwiedzeniu kilku sklepików i barów, Fred wskazał na stary
budynek ze strzelistymi wieżyczkami, pytając co się tam znajduje.
— To kościół — mruknął zbywczo Charlie, nie zaszczycając
budynku nawet jednym spojrzeniem, ale bracia zatrzymali się z wyrazami
zagubienia na twarzy, więc wyjaśnił. — Mugole mają swoje religie, o tym wiecie
— poczekał, aż obaj przytakną, po czym kontynuował niechętnie: — Tutaj
spotykają się ci, którzy wierzą w Boga, kimkolwiek ten ich Bóg by nie był.
Nigdy się tym nie interesowałem — dodał, wzruszając ramionami.
Bliźniacy spojrzeli na siebie z małymi uśmiechami na
twarzach, wymyślając naprędce, jak przekonać Charliego do wybrania się do tego
miejsca. Możliwe, że to przez jego reakcję, ale wydawało im się, że w tym
kościele jest coś niezwykłego.
— A jeśli byśmy cię poprosili… — zaczął George.
— To poszedłbyś tam z nami?
— W końcu przyjechaliśmy tu…
— Nie tylko po to, żeby obejrzeć smoki — dodał wymownie Fred,
robiąc minę niewiniątka i najstarszy z braci aż pokręcił głową, patrząc na nich
z niedowierzaniem.
— Naprawdę chcecie tam iść? — zapytał dla pewności.
— Tak! — odpowiedzieli zgodnym chórkiem, a chłopak parsknął
śmiechem i zawrócił, kierując się w stronę starego budynku.
Jak zauważyli, z bliska wyglądał jeszcze gorzej. Widać było,
że wymaga renowacji, na co zapewne brakowało funduszy, jak chyba na wszystko w
tej małej mieścinie. Obdrapane ściany w kilku miejscach były pomazane przez
dzieciarnię, a tablica z ogłoszeniami ustawiona tuż obok wejścia miała zbitą
szybę. Fred pomyślał, że ktoś musiał to zrobić dawno temu, bo przyczepione do
dykty kartki papieru zdążyły pożółknąć, a atrament rozmazał się w kilku
miejscach od deszczu.
— To zamknięta uroczystość — odezwała się kobieta przed
pięćdziesiątką, zastępując im drogę, nim zdążyli wejść przez stare, skrzypiące
drzwi.
— Chcieliśmy się tylko rozejrzeć — odpowiedział uprzejmie
Charlie.
Przyjrzał się jej uważnie, zauważając, że jest starannie
ubrana w popielatą spódnicę za kolano i tego samego koloru marynarkę, która
jednak nie podkreślała jej zgrabnej figury, a jedynie szczelnie ją zakrywała.
Kobieta spojrzała na niego nieodgadnionym wzrokiem, mierząc jego
sylwetkę od dołu do góry, zatrzymując się ostatecznie na kilku pomniejszych
szramach, które były widoczne z powodu koszulki z krótkimi rękawami. Jeżeli był
żołnierzem to tym bardziej nie mogła go tu dzisiaj wpuścić.
— Przykro mi, nie dziś — powiedziała stanowczo, zamykając
ostentacyjnie drzwi i nie wyjaśniając nic więcej.
Charlie patrzył na to z niedowierzaniem, kręcąc przy tym
głową.
— Co za babsztyl — warknął, zły, że jakakolwiek kobieta mu
odmówiła. Już nie pamiętał kiedy coś takiego stało się ostatni raz. — Macie ze
sobą jakieś zabaweczki?
Odwrócił się w stronę braci, którzy przez chwilę stali, jak
wmurowani, nie bardzo rozumiejąc irytację Charliego, jego złość, którą tak
łatwo dało się odczytać, ale w końcu przytaknęli z wrednymi uśmieszkami, wyjmując
kilka rzeczy z kieszeni.
— Przecież nie zależało ci aż tak braciszku, żeby się tam
znaleźć…
— Co cię więc nakłoniło do zmienny zdania?
— Nie denerwujcie mnie — burknął, odbierając od nich jakiś
flakonik, szybko czytając instrukcję i wypijając połowę na jeden raz. Skrzywił
się odruchowo, ale uznał, że to wcale nie był najgorszy z eliksirów, jakie pił
w swoim życiu.
— Myślicie, że jeszcze otworzy, czy musimy się tam aportować?
— zapytał George, rozglądając się dookoła, czy nikt nie patrzy na nich dziwnie,
ale nie zauważając w pobliżu zupełnie nikogo, wypił swoją porcję eliksiru, już
po chwili czując, jak jego ciało przechodzi ciepły prąd, a poszczególne części
znikają, jakby nie istniał. — Możesz swobodnie mówić, nikt poza tym, kto też to
wypił cię nie usłyszy — dodał jeszcze, przypominając sobie, że dodali do
eliksiru nowy składnik, dzięki któremu udało im się to osiągnąć.
— Ktoś tu idzie, więc chyba otworzy — mruknął Fred, także
wypijając połowę flakonika i już wracając pod odrzwia kościoła.
Prześlizgnęli się szybko, kiedy ta sama kobieta zamykała
drzwi za jakimś staruszkiem w starannie skrojonym garniturze. Wszyscy
rozejrzeli się ciekawie po niewielkim wnętrzu, dochodząc szybko do wniosku, że
nie ma tu nic ciekawego, poza jakąś aurą oczekiwania i kilkoma podekscytowanymi
sapnięciami, które udało im się usłyszeć, kiedy mężczyzna, ubrany w biały ornat
wszedł bocznym wejściem i stanął za stołem na ołtarzu. Przez chwilę słuchali go
uważnie, ale w końcu Fred wzruszył ramionami i poszedł rozejrzeć się po wnętrzu
budyneczku. Kiedy wrócił do reszty, przez moment rozmawiali przyciszonymi
głosami, ale ostatecznie uznali, że chyba nie ma sensu tkwić tu do końca, bo
nic ciekawego się tu jednak nie dzieje. Problem polegał jedynie na tym, że po
rozpoczęciu tej uroczystości jakiś dzieciak przekręcił wielki klucz w drzwiach
i chcąc wyjść normalnie, narobiliby równie dużo hałasu, co deportując się z
tego miejsca. Krótką debatę na ten temat przerwał głośny huk, ewidentnie
świadczący o tym, że nie wszyscy przejmują się środkami bezpieczeństwa i
Zasadami Tajności. W jednej chwili cała trójka obróciła się ponownie w stronę
ołtarza, trzymając w dłoniach różdżki, gotowa zaatakować, jeśli tylko
wymagałaby tego sytuacja.
— Co do…? — mruknął, odrętwiały raptem Charlie, wpatrując się
niedowierzająco w to, co działo się kilkanaście metrów przed nimi.
Przy mężczyźnie w bieli pojawiło się właśnie pięć postaci.
Jedna kobieta nosząca błękitną, luźną szatę i trzech młodych mężczyzn ubranych
w identycznie skrojone, srebrne stroje. Ostatni był nastoletni chłopak i Fred
przełknął głośno ślinę uświadamiając sobie, że musi być w zbliżonym do niego
wieku. Chłopak lewitował przed kobietą, która najwyraźniej utrzymywała go w
powietrzu. Widać było, że jest przytomny, bo jego rozbiegane, przerażone spojrzenie
przeskakiwało po zgromadzonych mugolach, jakby prosząc o ratunek. Fred postąpił
krok do przodu, ale jego starszy brat złapał go silnie za ramię, nie pozwalając
oddalić się od siebie.
— Nie mamy szans z całą czwórką — powiedział drżącym głosem.
— Przynajmniej spróbujmy — warknął młodszy, patrząc z
przerażeniem, jak jeden z mężczyzn rzuca cicho jakieś zaklęcie, po którym
chłopak został niemal nagi, jedynie jego genitalia przykrywał kawałek
rozdartego materiału i wszyscy trzej, zupełnie mimowolnie, na sekundę
przenieśli wzrok na wielki krzyż, na którym wisiał człowiek w takim samym
stopniu roznegliżowania. — Co oni chcą zrobić?
George złapał bliźniaka z drugiej strony, przełykając głośno
ślinę i wzdrygając się, kiedy kolejny z mężczyzn przywołał do siebie pozłacaną
obręcz z ostrymi kolcami i powoli nałożył ją na głowę nastolatka, którego twarz
wykrzywiła się w grymasie bólu. Cała scena wyglądała jak demoniczna farsa
ukoronowania i rudzielec poczuł, jak jego ciałem wstrząsnęły torsje.
— Co oni chcą zrobić? — powtórzył znowu Fred, a tym razem w
jego głosie można było usłyszeć nutki szaleństwa.
Po raz kolejny spróbował się wyrwać, ale dwie silne ręce nie
pozwalały mu na podbiegnięcie do dzieciaka, który lewitował teraz centymetry
nad stołem a z jego głowy, drobnymi strumyczkami spływały strużki krwi,
wpadając, zapewne przy pomocy czarów do trzech, ustawionych w strategicznych
punktach pucharów. Dopiero, kiedy te były już zapełnione po brzegi, czerwona
ciecz zaczęła rozlewać się po obrusie, tworząc przerażające wzory, z wolna
barwiąc całą jego powierzchnię.
— To czarodziej? — zapytał cicho George, nie odrywając
obrzydzonego spojrzenia od rozgrywającej się przed nim sceny.
— Nie wydaje mi się — odmruknął Charlie, bijąc się z myślami,
czy powiedzieć braciom, kim są ludzie, którzy stoją na ołtarzu. Był pewien, że
się nie myli, ale nie mógł uwierzyć własnym oczom.
— A kogo to obchodzi? — wyszeptał słabo Fred. Po jego
policzkach spływały łzy, których nie był w stanie powstrzymać i zaczął się
poważnie zastanawiać, dlaczego jego bracia przyjmują to tak spokojnie. —
Puśćcie mnie!
— Nie masz z nimi szans — zaoponował natychmiast najstarszy,
wzmacniając siłę uchwytu i przysuwając się do młodszego brata, starając się dać
mu jak najwięcej poczucia bezpieczeństwa.
— Skąd możesz to wiedzieć? — warknął. — To nie są
śmierciożercy — dodał pewnie, przeklinając siebie, że jest taki słaby. Był przekonany,
że za chwilę ten bezimienny chłopak umrze, a on będzie miał wyrzuty sumienia do
końca życia.
— Nie — przyznał Charlie, opuszczając powieki i kręcąc
dodatkowo głową. Musiał im powiedzieć. — To Zakon — szepnął, i choć
niedowierzanie mieszało się z wściekłością w jego głosie, bliźniacy wiedzieli,
że mówi prawdę, że jest całkowicie pewien swoich słów.
— Jaki Zakon? — wymamrotał George.
Czuł zapach krwi, albo może tylko jego mózg płatał mu figle,
w których sam tak się lubował. Nie rozumiał, co się właśnie działo, ale kiedy
nastolatek zniknął, pozbawiony chyba zupełnie krwi i z całą pewnością martwy, a
zgromadzeni mugole zaczęli wstawać ze swoich miejsc i podchodzić do ołtarza,
żeby przyjąć jakiś biały opłatek zanurzony w jednym z kielichów, wypełnionych
teraz krwią, puścił brata i odwracając się błyskawicznie, zwymiotował na
kamienną posadzkę.
Fred w ułamku sekundy znalazł się obok niego, przytrzymując
mu włosy, podczas gdy Charlie usuwał zaklęciem wymiociny.
— Kobieta w niebieskiej szacie to Nieskalana — zaczął powoli,
z dużą dozą niepewności. — Dziewica — dodał wyjaśniająco. — W Zakonie jest
tylko dwóch mężczyzn, którzy pełnią tę samą rolę.
— Charlie… — przerwał mu Fred, ale ten nie przejął się tym
zbytnio.
— Srebrne szaty noszą Skrytobójcy — kontynuował. — To
wojownicy, którzy są poddawani regularnym szkoleniom i testom sprawnościowym,
mają być ciągle przygotowani na atak. To maszyny do zabijania, nie mielibyśmy
szans nawet z jednym z nich, nie mówiąc już o całej trójce.
Bliźniacy patrzyli na niego ze zdziwieniem, nie wiedząc skąd
ma takie dokładne informacje, ani dlaczego nie zdradził im tego wcześniej. Byli
pewni, że nawet jeżeli potrafił określić rangę tych dziwnych osób, to nie
wiedział wcześniej czym się zajmują, albo był przekonany, że zajmują się czymś
całkowicie innym. Strach i niedowierzanie w jego głosie mówiło samo za siebie i
ci zaczęli mieć raptem bardzo nieprzyjemne podejrzenia.
— Charlie — zaczął miękko George, kątem oka zauważając, że
czarodzieje już dawno zniknęli, a mugole powoli szykują się do wyjścia. — O
jakim Zakonie mówisz?
— Miałem do nich przystąpić — odmruknął nieuważnie, jakby w
ogóle nie skupiając się na pytaniu, na tym, że obok stoją jego bracia. —
Rodzice zabrali mnie ostatnio na jedno z oficjalnych zebrań. Było tam
zadziwiająco dużo ludzi. Różne kolory szat — mówił nieskładnie, nie potrafiąc
chyba opowiedzieć o wszystkim, co chciał z siebie wyrzucić. — Powiedzieli, że
najpierw muszę złożyć przysięgę. Uśmiechali się, jakby byli ze mnie dumni.
Matka miała zielone szaty, ojciec fioletowe. Poszukiwacz i Strażnik. Miałem być
jednym z nich — skończył, chwiejąc się niebezpiecznie i niemal upadając na
kolana.
Poczuł dwie pary opiekuńczych ramion, które otoczyły go z
dwóch stron. Jego, silnego i odważnego pogromcę smoków, mężczyznę, który
myślał, że poradzi sobie z najsilniejszym wrogiem. Miał ochotę się rozpłakać i
krzyczeć. Miał ochotę przestać istnieć, ale pomyślał, że jest coś ważniejszego,
coś co może i powinien zrobić.
— Zakon Feniksa? — zapytał niedowierzająco George.
— Mama? — zawtórował jego bliźniak. — Tata?
— Muszę skontaktować się z Harrym — odpowiedział tylko
Charlie, stając nagle całkowicie prosto, będąc pewnym, że ta droga będzie dużo
lepsza, niż dotychczasowa. — Muszę się z nim natychmiast zobaczyć — dodał
stanowczo, wyswobadzając się z objęć braci i deportując niewiadomo dokąd.
Awww ^^ Nareszcie ;D Pisałam już, że uwielbiam Twój pomysł na to opowiadanie? Chyba tak ;D Ale nic się nie stanie jak napisze to jeszcze raz XD UWIELBIAM TO!
OdpowiedzUsuńNie mogę się doczekać aż wreszcie znowu będą jakieś relacje Tom - Harry ;D
I jestem cholernie ciekawa jak będzie wyglądało zebranie z Remusem i Weasley'ami
Pozdrawiam, życzę duuużo wena i wesołych świąt!
Av.
PS Mam nadzieję, że szybko dodasz następny rozdział ;D
PS2 A ja w między czasie może zabiorę się za czytanie innych Twoich opowiadań ;))
PS3 Po raz kolejny przepraszam za chaotyczne komentarze
WESOLYCH SWIAT!!!! KOCHAM TEGO BLOGA!!!! SWITNIE PISZESZZ!
OdpowiedzUsuńWesołych świąt!
OdpowiedzUsuńRozdzial genialny, troszku brak czasu, wiec rozpisze się pod nastepnym rozdzialem :). Pokrotce: uwielbiam blizniakow i Charliego, rytual jak zwykle straszny, blee. Czekam z niecierpliwoscia na newsy :)
OdpowiedzUsuńWESOLYCH SWIAT!!!! :)
Pozdrawiam :)
Caathy.x1
Piękny
OdpowiedzUsuńCzekam na nexty
Pozdrawiam
Witam,
OdpowiedzUsuńwspaniały, Fred i George będąc na wakacjach u Charliego widzieli całą ceremonię...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hej,
OdpowiedzUsuńrozdział jest wspaniały, Fred i George Wesleyowie będąc na wakacjach u Charliego widzieli całą ceremonię... i wiedzą dokładnie o co chodzi...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hej,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, no i się okazało, że Fred i George Wesleyowie będąc na wakacjach u Charliego przypadkiem widzieli całą tą ceremonię... i wiedzą dokładnie o co chodzi...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga